Strona WWW Virn

Idź do spisu treści

Menu główne

Jatka

Fragmenty

Jatka

(fragment powieści Dariusza Grabary „Virn: Pogranicze zbrodni” z rozdziału IV)



„Południe błyszczało stojącym wysoko słońcem, znaczyło drogi szczerozłotymi promieniami, oświetlało poweselałe twarze, wlewało w serca nadzieję i radość.

Lecz nie we wszystkie.

Mur wznosił się wysoko, obdartymi z glazury cegłami znaczył granicę między życiem a śmiercią.

Cztery postacie gorączkowo tuliły się do kamienistej ściany. Stały zbite w gromadkę, zmęczone, osaczone strachem. Matka zasłaniała dwie dorastające córki, ojciec bronił dostępu do kobiety; w ręku trzymał kawał grubej, brzozowej szczapy. Oblicze mężczyzny znaczyło niedowierzanie.

Zgrzebne szaty zaszczutych przyozdabiały zielone gałązki. Przerażeni ludzie byli pielgrzymami. Cały dobytek mieli obok, w zaprzężonym wozie. Teraz koń smętnie patrzył na swego pana żując suchy obrok. Szkapa strzygła uszami, przenosiła wzrok to na pielgrzyma, to na stojących wokół rodziny mężczyzn.

Blady siepacz z jednym okiem straszył paskudnym uśmiechem. W garści dzierżył miecz błyszczący w słońcu. Refleksami jasnego światła zbój skakał po twarzach kobiet. Wokół zadziora stali inni: żołnierze, najemnicy - przynajmniej takich udawali. Niewiele różnili się od przypadkowych złodziei czy bandytów. Jedynie tym, że byli zorganizowani.

- Błagam was na Starowira, Niwię, Kolwira ostawcie nas w pokoju - proszący ton w ustach pielgrzyma miał poprawić sytuację. - Weźcie wszystko, co mamy w wozie, a zezwólcie odejść.

Przywódca napastników ożywił się, przestał rzucać świetlnymi refleksami i spojrzał na ofiarę.

- Proszę, proszę – warknął obrócony do kompanów. - “Wszystko, co mamy w wozie…” – przedrzeźniał fałszywym tonem. - Słyszeliście? Wszystko - jeszcze raz podkreślił.

Litość nie rządziła sercem awanturnika, lecz dobrze znała warchoła chciwość, parszywie nadludzka.

- Ja myślę, że jednak w wozie nie ma wszystkiego, nie? – trącił jednego z kamratów.

Pielgrzym pomiarkował się szybko - rzucił mieszek z grosiwem wprost pod nogi herszta - otarł pot suchym rękawem, zapomniał o pieniądzach bardziej ze zdenerwowania niż chęci ukrycia nieokazałego majątku.

- To wszystko. Nie mamy nic więcej – wystękał drżącym głosem. – Nic.

Jednooki przywódca zbójów podniósł sakiewkę, zajrzał do środka, szybko skrzywił szkaradne oblicze. Wewnątrz istotnie skryto niewiele grosza.

- Tak – mruknął. – No, gdyby rzecz ode mnie zależała, być może na drobną chwilę poczułbym się szczęśliwy. Tyle, że popatrz, – powiódł ręką po kamratach – nawet nie mógłbym podzielić owej pięknej chwili między moich braci. A to zdecydowanie nie po bożemu.

Mówiąc ostatnie słowa wzniósł do góry dłoń, kompani herszta zarechotali.

- Ale my nic więcej nie mamy. Nic! – mężczyzna w ubraniu pielgrzyma prawie rozłożył ręce, lecz szczapy nie wypuścił. – Oddaliśmy wam wszystko. Puśćcie nas, proszę. Zaklinam, panie rycerzu, na bogów!

Błagania wywarły odwrotny skutek - zbóje zacieśnili półkole.

- Hm... Ja tak sobie umyśliłem, że wszystkiego w wozie jeszcze nie ma – jednooki zbir chciał wykazać się rozumem. – Nie ma tam jeszcze dwóch młodziuchnych ptaszynek, co drżą cnotliwie schowane za mateczką.

Kobieta krzyknęła, wciąż usiłowała bardziej zasłonić córki. Pielgrzym zaciął się w sobie, resztki zwodniczej nadziei uleciały. Człowiek zacisnął zęby, wyostrzył wzrok, fatalizm zagościł na jego obliczu; z napiętą uwagą zaczął śledzić napastników. Pulsowanie krwi głuchymi uderzeniami w skroniach dało znać o wzbierającej złości.

- Bo widzisz, mateczkę zabawimy tam, na sianku – jednooki oprych wskazał kopę suszu obok drewutni. – Ale owe dwie młódeczki, pewnie dopiero niezdawna opierzone, wymagają większej czułości. Tam, w wozie, żeby patrzeć mogli nieliczni, czyli my – wyjaśnił. - Trzeba dziewuszkom zapewnić właściwą… hm... e... tego… - zająknął się szukając wiedzy o słowach.

- Inicjację – głos doleciał gdzieś z tyłu; melodyjny, z mocą wpadł w rozmowę.

- Właśnie, żeby zapewnić twoim dzierlatkom właściwą inicjację – zakończył herszt rozeźlony, że w oddziale posiada zatajonego mądralę.

Stracił nieco animusz. Spojrzał na kamratów w poszukiwaniu bezczelnego uczonego, ale wszystkie twarze przedstawiały taką tępotę, że trudno byłoby odnaleźć znamię myśli wyższych niż zaspokojenie chuci i chciwości. Skonfundowany popatrzył dalej: znalazł kilka otwartych, nieforemnych okien, w środku ocienionych, ale ani śladu kogoś postronnego.

Uspokojony, wrócił dokończyć rozmowę. Skinął na dwóch najbliższych sobie zabijaków. Zbóje od razu poczęli przystępować do pielgrzyma, choć mimo swego uzbrojenia podchodzili ostrożnie: pewni ostatecznego wyniku, lecz jeszcze baczni na ofiarę.

Pielgrzym wybrał pierwszego. Zamarkował wzrokiem utkwionym w herszta przyszły atak. Pogrąży ilu będzie mógł, ale tylu, by kobiety mogły uciec. Wyrwie miecz, będzie ciął. Do swego końca, ale one muszą uciec!

Wzrok miał już pełen nienawiści w takiej samej mierze, co i rozpaczy. Wydłużona chwila, ciężki oddech, łomot serca - oczekiwanie nie miało końca.

I wtedy ją zobaczył.

Ścieliła się między nogami zbirów, omiatała członki, wpełzała pod ubrania. Obrzydliwa, śliska niby obdarzona rozumem istota obejmowała w posiadanie, wnikała w ciało.

Pielgrzym popatrzył wyżej. W miejscu twarzy oprycha zobaczył majaczące oblicze czegoś nienazwanego. Czegoś, co rozrywało w strzępy maskę twarzy i zajmowało miejsce prawowitego właściciela.

Ciarki przeszły po karku a włosy zjeżyły mu się na głowie, gdy oglądał zjawisko. Sztywność opanowała jego ciało, język stanął kołkiem w zaschłym momentalnie gardle.

Dopiero krzyk połowicy wyrwał mężczyznę z odrętwienia - wrażenie minęło, lecz twarz obwiesia wcale nie stała się piękniejsza.

Pierwszy ruszył wielki drab ze szramą na lewym policzku. Skręcił pragnąc wrazić miecz w brzuch pielgrzyma, ale niedoszła ofiara wyrżnęła zakapiora w czoło rozkładając na udeptanej ziemi. Pielgrzym nie miał czasu, cudem uniknął ciosu kolejnego rzezimieszka.

- Ratunku! Pomocy! – krzyk kobiet poniósł się daleko poza mur.

***

Uliczka po drugiej stronie nie należała do najbardziej uczęszczanych. Jednakże krzyk ofiar wymieszany z dalekim rwetesem czynionym przez kupców, sprzedawczyków, obwoźnych komiwojażerów utonął w handlowym rozgardiaszu. Nie na tyle jednak by wezwanie pomocy pozostawiło obojętnym trzech pielgrzymów. Popatrzyli po sobie. Wysoki Babirczyk, chudy Kuman i rosły Nojengardczyk. Wyciągnęli kordy. Skoczyli do bramy.

***

Miecz wisiał nad pokonanym ojcem rodziny. Mężczyzna miał wybite oko, z rany na piersi sączyła się krew.

- Przynajmniej teraz wiesz, co widzi człowiek z jednym okiem. Ale niedługo będziesz się cieszył łaskawym przywilejem. Dobij pobożnego pielgrzyma, niech nie widzi nieprawości świata – jednooki herszt wydał rozkaz trzymającemu kord kamratowi.

Towarzyszący hersztowi zbir zamachnął się. I upadł.

Okrągły, ciężki kobel trafił rzezimieszka w skroń. W ciżbę roześmianych oprychów, szarpiących koło wozu córkę pielgrzyma, skoczyło dwóch przybyłych: Babirczyk i Nojengardczyk. Cięli szybko, sprawnie obracali mieczami. Młynek i cięcie - pogruchotana kość kolejnego oprycha wyszła z nogi, skowyt buchnął w wiosenny dzień.

Dyszący ze zmęczenia ojciec rodziny kopnął jednookiego herszta, wytrącił mu broń. Natychmiast chwycił bezpański kord i ciął równie momentalnie. Chwilę później odskoczył do kopy siana, gdzie leżała nieprzytomna małżonka.

Przybyły z odsieczą Kuman wyrzucił z procy następny kamień. Stojący obok trafionego wcześniej koblem, łysy zakapior, uchylił się. Kamień jedynie musnął czoło, lecz wystarczająco, by na chwilę zmienić losy bitki.

Kompani herszta zawyli, ruszyli w bój: kilkunastu ludzi przeciw trzem i jednemu rannemu.

Walka rozgorzała na nowo.

***

Zza muru dochodził szczęk oręża. Powietrze niemal chlustało jękami ludzi i brzękiem kling. Krzyki niosły się wzdłuż małej uliczki, w którą weszła niewielka czujka straży miejskiej. Grupa wdepnęła na chwilę. Lecz kiedy wachmani zrozumieli, że nieopodal mają miejsce złe rzeczy zawrócili z powrotem, jak gdyby uszy zostawili przy kramie z samograjami.

- Panie! – mały, chudy człowieczek podbiegł do podążających drugim krańcem ulicy strażników. Niósł wielkie, ciężkie widły. – Panie komendancie! – powtórzył. – Tam biją pielgrzymów - wskazał ogromny mur. - Pomóżcie.

Rudy wojak o lisim spojrzeniu wyhamował. Miał dobry, wybiórczy słuch, posłyszał dopiero gadkę obywatela. Insygnia straży miejskiej błyszczały na podrdzewiałym półpancerzu. Strażnik miejski podkręcił wąsa.

- A ilu jest napastników? – zapytał żwawo ruszając krzywo zrośniętym nosem.

- Kilkunastu – odparł mały człowieczek.

Wąsy strażnika opadły, wojak nie zdołał ukryć frasunku.

- A naszych? – kolejne już zdecydowanie mocno przygaszone pytanie wypadło z mięsistych ust.

- Teraz już trzech – mały człowieczek szybko wyliczył. – Szkoda, że ludzi po domach nie ma, większość na targu albo na robocie. Pomogliby – zmarszczył brwi, myślał. – A co ma ilość do rzeczy? Idźcie bandytów zaaresztować.

Rudy dowódca wydął wargi.

- To nie jest tak obywatelu, jak wam się wydaje. Ale… - machnął na dwóch żołdaków. Byli w zwykłych zgrzebnych ubraniach. Ni śladu zbroi, jedynie niepokaźne toporki przy boku. – No to wy…, Kroijłło i Ściupag, idźcie z obywatelem, a ja pójdę po posiłki.

Odwrócił się i odszedł marszowym krokiem zostawiając zdziwionego człowieczka z nie mniej zdziwionymi żołdakami. Daleko nie uszedł, szybko dogonił go odgłos chwackich kroków.

- Panie kapralu, ale my dopiero od wczoraj zaciągnięci. Nie wiemy jak to reagować w poważnych sprawach. Uradzilim, że lepiej będzie, jeśli poszukamy posiłków z panem.

Kapral nawet nie zaprotestował.

Tylko proszący o pomoc człowieczek zaklął siarczyście i machnął ręką, wziął wielkie widły i skoczył z powrotem do bramy.

***

Z wysokiego okna walka na dziedzińcu pod murem wyglądała na krwawą, niekontrolowaną bójkę. Stojący w cieniu młody mężczyzna patrzył z płytkim zainteresowaniem - rozważał. Miał piękną, niemal kobiecą twarz, spoglądał na bryzgającą krew bez mrużenia oczu.

Za nim stał inny wysoki, chmurny, równie młody mężczyzna. Oglądał bitkę nic nie mówiąc.

- Widzisz tam w dole, Mruk? – zapytał piękny towarzysza.

Potężny kompan skinął głową.

- Mgła już wyłazi, a jeszcze nie przyszedł odpowiedni czas – młodzieniec kontynuował, zmarszczył czoło. – Jak ja nienawidzę tej przeklętej magii. Głupcy.

Ciężki chód oznajmił nadejście kolejnego mężczyzny.

- I co jest, Surgacz? O… – gruby, zasapany młodzieniec stanął przy oknie, uniósł brwi w geście radości. – Biją się.

- Tak, Zomber, biją się. I dlatego wszyscy macie być ubrani, nim skończę mówić – mruknął piękny mężczyzna. – Wyrzuć dziwki, idziemy rozgrzać mięśnie.

Grubego już nie było. Wkrótce nadbiegł wraz innymi - trzema młodzieniaszkami.

- To kogo będziemy bić, Surgacz? – zapytał niski. – Pielgrzymów?

- Nie, Kicon – przywódca zmarszczył brwi. – Najemników.

Pozostali spojrzeli po sobie pytającym wzrokiem.

- Ludzi Elkara? – spytał zaskoczony rudzielec.

Młody wódz skinął w zamyśleniu głową i zaraz potem wyskoczył przez okno.

Za nim poszła reszta. Jedynie gruby pokiwał przecząco głową i zaklął, ale skoczył. Upadł jakby zawaliło się pół domu - wzbił w górę fontannę brudnego pyłu. Wstał jednak z nadzwyczajną prędkością, chwilę później sznurował. Zbyt wielki brzuch nie miał dla grubasa znaczenia.

***

Jednooki herszt bandytów, osaczających pielgrzymią rodzinę, dostrzegł nadbiegających, przywitał uśmiechem. Szybko odskoczył od wysokiego Babirczyka i wyciągnął dłoń w geście pozdrowienia. Chwilę potem robił już za jednorękiego bandytę. Miecz przybyłego Kicona śmignął wyjąc w powietrzu, a prędkość miał tak ogromną, że nerwy herszta zdołały zareagować i zamknąć palce, które potem jeszcze ciut drgały. Ręka opadła na ziemię. Jednooki zawył, nie zdążył sparować kolejnego ciosu.

Niski Kicon ciął osłupiałego herszta po brodzie. Ostatnie tchnienie zbója wyszło wraz krwią i powietrzem przez rozdarte gardło; jednooki padł.

Mały, chudy człowieczek z wielkimi widłami parował uderzenia obok broniącego żony pielgrzyma. Uwijał się, był dobry.

Zmęczony Nojengardczyk bronił drugiej córki pielgrzyma, lecz ręka mdlała z wysiłku. Obskakiwali go jak psy niedźwiedzia. Mimo wielkości coraz trudniej odbijał ciosy kilku ludzi z ostrą bronią na raz. W końcu łysy zakapior wbił opancerzoną pięść w żołądek pielgrzyma. Nojengardczyk poleciał do tyłu, pociągnął za sobą napastnika, by w chwilę później zobaczyć uniesioną dłoń ze sztyletem.

Widząc leżącego obrońcę dziewczyna dopadła zbira, ugryzła wyrzucając z siebie przemożną nienawiść, przecięła więzadła. Młódka wbiła zęby w odsłoniętą część ramienia, oprych jęknął żałośnie. Tyle wystarczyło.

Wysoki falset wyjącego z bólu bandyty docucił Nojengardczyka. Mężczyzna wraził w brzuch zbira własny miecz, zyskał czas by się pozbierać. Zobaczył wielkiego grubasa bieżącego na pomoc.

Tłusty przybysz cisnął w powietrze kolejnego nieprzyjaciela z niewiarygodną siłą. Część zwłok rozpłaszczona na murze okrasiła cegły posoką, mózg wylał się wraz z morzem krwi.

Po drugiej stronie dziedzińca ostatni z przybyłych wcześniej pielgrzymów, niski Kuman, nie dawał znaków życia. Nie widać było czy dycha. Z rozległej rany w boku płynęła jasnoczerwona krew. Przy człowieku grzebało trzech bandytów.

Widząc nieprzytomnego, przywódca młodzieńców, Surgacz, dobiegł do zbirów i ciął na odlew. Uderzenie rozpołowiło miecz, którym zasłonił głowę jeden z bandytów. Zbir nie czekał, na kolejny sztych, sprężył ciało do skoku - chciał dać nogę, dał gardło.

- Panie, czemu bijecie? – zapytał jeden ze zbirów. – Przecież my swoi!

- Nigdy nie byliście swoi – zaśpiewał melodyjnym głosem Surgacz. - I nigdy nikt z waszego parszywego rodzaju nie będzie.

Wykonał zwód, wytrącił miecz z rąk zaskoczonego rzezimieszka.

- Oszczędź panie! – krzyknął zbój. – Litości, poddaję się.

Surgacz zatrzymał miecz, ale nie na długo.

Odwrócony w gwałtownym ruchu przyklęknął na kolano, machnął kordem. Uderzenie przeszło po brzuchu trzeciego, zachodzącego z tyłu bandyty. Rozpruło oprycha na całej długości. Zbir otworzył szeroko oczy w zdziwieniu, zdążył jeszcze zobaczyć wypływające żołądek i jelita. Z wrażenia dostał ataku serca, zmarł.

Kolejne machnięcie i głowa klęczącego obok, pojmanego bandyty, spadła.

Niepotrzebna śmierć - chciał powiedzieć mały, chudy człowieczek patrzący z boku, wsparty na swych wielkich zlanych posoką widłach, ale zrezygnował. Machnął ręką. Żył.

Walka skończyła się.

Wraz z końcem jatki nadbiegli żołnierze. Prawie wszystkich przybili halabardami do ziemi i ścian.

- Panie, to swoi – mały, chudy człowieczek z wielkimi splamionymi krwią widłami podbiegł do rudego kaprala. – Gdybyż nie oni, teraz świątek trupów by był. I to pielgrzymich.

Kapral popatrzał po pobojowisku, policzył zwłoki. Nikt z najemników nie przeżył. Babirczyk i Nojengardczyk ledwie zipali z upływu krwi. Kumanowi nic już nie mogło pomóc. Pielgrzym - przyczyna jatki - ściskał płaczącą żonę i córki. Kapral zezłościł się. Najlepiej wszystkich wsadziłby do lochu gdyby mógł.

Znów – pomyślał – ktoś złośliwy pozbawia władzy człowieka rozsądnego.

- Surgacz jestem, a oto moi ludzie – młody człowiek o pięknym obliczu wyciągnął rękę do kaprala. – Rad jestem, że zdążyliśmy przyjść na pomoc.

Tak piękny, że aż rzygać się chce – myśli kaprala zionęły złośliwością. Gdyby mógł zrzuciłby na młodzika odpowiedzialność, że sam nie urodził się piękny. I najlepiej też by pętaka zamknął. Ale nie mógł, na dodatek musiał uściskać wyciągniętą prawicę i obiecać, że Surgacz wraz z jego ludźmi będą zawsze przez straż miejską specjalnie traktowani. Bo uratowany pielgrzym był dobrym znajomym najwyższej kapłanki Niwii.

Chwilę potem Surgacz ściskał rękę pielgrzyma. Na twarzy młodzieńca nie gościł nawet ślad uśmiechu. Za to trzech kompanów pięknego korzystało ze sławy. Używali popularności jak wszystkiego, co wpadło w ich łapy.

Na miejsce zdarzenia wreszcie przybiegli gapie. Strażnicy poczęli odpychać ciekawskich.

Piękny młodzieniec stanął na uboczu. Gdy zainteresowanie nim spadło, uśmiechnął się najpierw do córki pielgrzyma, potem do jej matki; uśmiechnął się lubieżnie, ostro i bez zahamowań. Starsza kobieta uciekła wzrokiem, ścisnęła córkę za rękę i zabrała do ojca. Choć wzrok dziewczyny powracał do młodziana niczym schwytany w niewidzialną sieć, pociągnięta kolejny raz za rękę odeszła.

Surgacz również. Z daleka ominął rudego kaprala krzyczącego w wylewie złości na żołnierzy. W drzwiach budynku Surgacz wstrzymał chód.

- Elkar będzie wrogiem – potężny towarzysz młodzieńca stanął za nim, wciąż pilnował tyłów.

- Elkar będzie dalej giął kark w ukłonach, zżerany przez chciwość – rzekł sucho Surgacz. - Wiesz Mruk, lepiej wyładować złość niż dać się jej obleźć.

Małomówny kompan młodzieńca przytaknął. Wzrok Surgacza powędrował z powrotem do spieklonego kaprala. Ciemna mgła oplatała stopy żołnierza, wpijała macki w ciało, wczepiała wszędobylskie ssawki, wpełzała na brzydkie oblicze - spełniała nagromadzoną złość. Krzywiła twarz, szpeciła słowa karmiona niespożytymi pokładami nienawiści zgryźliwego wojaka.

Surgacz pokiwał w zadumie głową. Mgła omijała z daleka pięknego przywódcę i jego kompanów. Wiedział czemu: był na zakusy tumanu odporny, bo miał w sobie jeszcze większą nienawiść: totalną, gorszą od najgorszej z magii, bez emocji – tak jak jego ludzie był Kryczarem.

A magia Kryczarów się nie imała."

Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego